FiM – Obrazki sakralne

Jednym z głównych bohaterów największej w PRL afery przemytniczo-dewizowej był ks. Leon Dygas z diecezji łódzkiej.

Po studiach w seminarium duchownym zrobił dodatkowy fakultet z historii sztuki i na początku lat 60. ubiegłego wieku otrzymał posadę dyrektora muzeum diecezjalnego. Placówka jeszcze nie istniała, a ks. Leon miał ją stworzyć. Odwiedzał wiejskie parafie, wyszukując meble, srebra, naczynia liturgiczne, porcelanę, obrazy i rzeźby, numizmaty oraz starodruki, celem odpowiedniego skatalogowania, zabezpieczenia i włączenia najcenniejszych przedmiotów do kolekcji kierowanej przez siebie instytucji. Tak przynajmniej twierdził. Gdy kilkanaście lat później ks. Leon trafił za kratki, prokurator napisał o nim w akcie oskarżenia: „Wykonując funkcje zawodowe, kupował za symboliczną opłatę bądź wyłudzał od wiernych, nieświadomych wartości posiadanych przedmiotów, cenne płótna oraz inne dzieła, które później miały być przemycone za granicę”.

Śledztwo wykazało, że dzięki rozbudowanej sieci informatorów ksiądz dyrektor działał na obszarze całego kraju. Kluczowym łącznikiem był Włodzimierz Chryniewiecki, starszy radca Ministerstwa Komunikacji. W ich rozmowach telefonicznych występował jako „szwagier z Warszawy”. Obawiali się podsłuchów, więc każda z niewinnych na pozór pogaduszek była sygnałem o konieczności pilnego spotkania. Dopiero wówczas urzędnik wskazywał konkretne „okazje” do zakupienia cennego antyku za niewielkie pieniądze lub odbierał od duchownego zdobycze przeznaczone do wywiezienia na Zachód.

Ksiądz Leon handlował także falsyfikatami. Jego najsłynniejszym wyczynem było wciśnięcie zachodniemu kolekcjonerowi fałszywki namalowanej rzekomo przez Edgara Degasa (1834–1917). Dopytywany przez nabywcę, skąd ma nieskatalogowany obraz, przekonywał, że z rodzinnej kolekcji: „Jestem bratankiem Edgara, lecz ze względów politycznych musiałem spolszczyć nazwisko, zmieniając w nim jedną literę” – wyjaśnił.

Ksiądz Dygas działał w grupie masowo „eksportującej” dzieła sztuki i przedmioty antykwaryczne. W drugą stronę przerzucano złoto i dewizy. Na czele tej struktury stał właściciel pracowni krawatów, Witold Mętlewicz (w czasie okupacji podporucznik Armii Krajowej, ps. Plater). Podstawowym odbiorcą przemycanych towarów był Czesław Bednarczyk, wiedeński antykwariusz, który w 1960 r. wyemigrował z Polski. Przed wyjazdem kierował stołecznym antykwariatem stowarzyszenia katolików świeckich „PAX”. Tuż za Mętlewiczem plasował się Czesław Młynarczyk, tłumacz ambasady Brazylii w Warszawie, zabezpieczający logistykę operacji. W charakterze kurierów pracowali dyplomaci: Roberto Chalu Pacheso (pierwszy sekretarz przedstawicielstwa Brazylii), José António Goncalves de Jesus (attaché wojskowy) i Anibal de Albuquerque Maranhao (konsul w Gdyni). Jednym kursem potrafili przerzucić przez granicę nawet 150 kg złota, biorąc za transport minimum 10 proc. prowizji.

Ten świetnie funkcjonujący układ zaczął się rozsypywać u schyłku 1973 r. Najpierw Służba Bezpieczeństwa wyłapała płotki, później wpadł Mętlewicz, za nim trafili za kratki pozostali członkowie grupy. U księdza Leona zabezpieczono podczas przeszukania ponad 250 obrazów, 617 wyrobów ze srebra, 73 rzeźby i wyroby z porcelany, 124 starodruki. Biegli wycenili całą kolekcję na 11 mln zł (średnia pensja wynosiła w tamtych latach 2 tys. zł, najniższa – około 900 zł). Wszyscy podejrzani poszli w śledztwie na współpracę, bo art. 135 Kodeksu karnego z 1969 r. przewidywał za „wielką aferę dewizową” (obrót o wartości ponad 200 tys. zł) kary od 8 do 25 lat pozbawienia wolności i astronomiczne grzywny.

Ordynariusz diecezji łódzkiej bp Józef Rozwadowski (sprawował ten urząd od października 1968 r.) zawiesił ks. Dygasa w czynnościach kapłańskich. Zasadniczym powodem nie było jednak aresztowanie podwładnego, lecz nagłośnienie faktu, że jest on szczęśliwym tatą bliźniąt, które wraz z matką mieszkały w zakupionej przezeń posiadłości pod Warszawą. – W kurii od dawna wiedzieli, że ma rodzinę, ale przymykali oko, dopóki płacił biskupom za swobodę działania. Odcięli się wówczas, gdy było już jasne, że źródełko definitywnie wyschło. Za „naruszenie celibatu” biskup nałożył na niego suspensę. Bardzo się obawiał, żeby podczas procesu Leon nie wystąpił przypadkiem w koloratce – wspominał przed laty w rozmowie z „FiM” emerytowany wykładowca łódzkiego seminarium.

W grudniu 1975 r. na ławie oskarżonych Sądu Wojewódzkiego w Warszawie zasiadło 10 osób, a wśród nich ks. Leon. Proces mógł rozpocząć się pół roku wcześniej, ale władze próbowały wygrać na udziale dyplomatów w aferze korzystną umowę gospodarczą z Brazylią. Nie próżnował również wywiad cywilny. Dwóch emisariuszy z Warszawy zaprosiło Bednarczyka na rozmowę w gmachu ambasady w Wiedniu. Marszand bał się tego miejsca, więc spotkali się w kawiarni. Oficerowie pokazali pisemne oświadczenia czterech głównych aresztantów, upoważniające Bednarczyka do przekazania polskim władzom haseł ich szwajcarskich rachunków bankowych, oraz zażądali wydania niesprzedanych jeszcze dzieł sztuki, potajemnie wywiezionych z Polski. W zamian oferowali gwarancję, że jego nazwisko nie pojawi się w relacjach z procesu (czas pokazał, że dostęp na salę rozpraw mieli wówczas tylko wybrani dziennikarze), zaś swoistą fajką pokoju była przywieziona dlań z ojczyzny akwarela niemieckiego malarza i rysownika Carla Spitzwega (1808–1885).

Bednarczyk odmówił. Gdy jego rola wypłynęła na światło dzienne, zapewniał media, że jest to szyta grubymi nićmi „prowokacja komunistyczna” (por. tygodnik „Der Spiegel” 11/1976). Fiaskiem zakończyły się także negocjacje z rządem Brazylii, który po własnym śledztwie wydalił skorumpowanych dyplomatów ze służby.

Przed sądem, w wątku obejmującym działalność ks. Dygasa, „szwagier” Chryniewiecki przyznał się do wszystkich zarzutów. Wskazał źródła nabywanych dzieł sztuki, drogę ich przemytu oraz orientacyjną wartość i wysokość zysków z transakcji. Potwierdził, że jego głównym dostawcą był dyrektor muzeum diecezjalnego, który „zorganizował” towary o łącznej wartości co najmniej 1 mln zł, mając świadomość, że zostaną przeszmuglowane na Zachód, a rozliczał się z kapłanem dostarczanym do Polski złotem w sztabkach i walutami. Ksiądz Leon mówił wówczas o sobie, że jest jak „rozdarta sosna”, i zapewnił, że jego postawa będzie „szczera i otwarta”, bowiem „nie ma nic do ukrycia”. Mimo to kręcił niemiłosiernie, zmieniając złożone w śledztwie wyjaśnienia. Kreował się na „kolekcjonera”, obrót złotem i dewizami określił jako „uboczne zajęcia”, a fałszerstwa obrazów – jako zabawę.

18 grudnia 1976 r. ogłoszono wyrok. Mętlewicz i Młynarczyk dostali kary z najwyższej półki, ks. Dygas zainkasował 12 lat, a Chryniewiecki – 8 lat. Wszystkim wymierzono po milionie złotych grzywny oraz orzeczono konfiskatę zabezpieczonego mienia. Pozostali wspólnicy otrzymali drobniejsze kary. W ustnym uzasadnieniu sąd podkreślił „ogromne, często niepowetowane szkody społeczne i gospodarcze, dewizowe, a przede wszystkim nieodwracalne straty dla kultury narodowej”. Ksiądz Leon wyszedł z więzienia na warunkowe zwolnienie. Dzięki swej zapobiegliwości i dyskrecji szwajcarskich bankowców uratował kapitał, który pozwolił mu zamieszkać wraz z rodziną w nowym domu. Jego dzieci są biznesmenami w branży bardzo bliskiej zainteresowaniom śp. Taty, spoczywającego od kilku lat na cmentarzu parafialnym we wsi W. nieopodal Legionowa.

###

Wzmianki o ks. Dygasie pojawiały się w mediach, ale tylko w formie ciekawostki dotyczącej ekipy „złotogłowych”. Tak określano grupę Mętlewicza, spekulując o jej powiązaniach ze służbami specjalnymi PRL. Dzisiaj po raz pierwszy ujawnimy charakterystyczny odprysk tej afery w centrali łódzkiego Kościoła.

Ksiądz Stanisław był urzędnikiem kurialnym odpowiedzialnym za finanse diecezji, a prywatnie – wielkim miłośnikiem staroci i serdecznym kumplem ks. Leona. O skali ich wspólnych interesów krążyły legendy, ale policja polityczna nie wnikała w szczegóły, bo nie miała jeszcze bladego pojęcia, że część dzieł sztuki wędruje na Zachód. Był 1972 r., szczytowy okres prosperity ks. Dygasa. Jego przyjaciel został proboszczem znamienitej śródmiejskiej parafii. Gdy urządził na plebanii prywatną filię „muzeum”, zawistnicy podejrzewali, że dopuścił się grubych przewałek podczas zarządzania kasą diecezji, natomiast ścisłe kierownictwo kurii główkowało, jak dobrać się do zasobów kapłana.

Bezpieka miała podsłuchy w kilku gabinetach. Także u ordynariusza. – Trudno powiedzieć, dlaczego biskupi obawiali się wprost zażądać od ks. Stanisława choćby podziału dóbr, bo w rozmowach z nim ograniczali się tylko do bardzo delikatnych sugestii o ich zapisie na kurię w testamencie. Z przepychanek można było wnioskować, że namowy okazały się bezskuteczne. Po aresztowaniu ks. Leona wpadli w autentyczną panikę i co najmniej raz w tygodniu wysyłali kogoś na przeszpiegi dla sprawdzenia, czy obrazy jeszcze wiszą w apartamentach – wspomina oficer pracujący przy nasłuchach.

Przyjaciółka ks. Stanisława oraz ich córka (studentka) mieszkały w Pabianicach. Latem 1975 r. (ks. Dygas przebywał już w areszcie) proboszcz udał się wraz z rodziną do nadmorskiego kurortu, gdzie pewnego wieczoru zmarł najpiękniejszą nagłą śmiercią, jaka może przydarzyć się mężczyźnie. Serce nie wytrzymało emocji seksualnych… Ledwie tylko ciałem zaopiekował się zakład pogrzebowy, obie panie wsiadły w taksówkę i popędziły do Łodzi. Dotarły na miejsce w nocy. Dysponując kluczami oraz znajomością szyfru otwierającego sejf, odwiedziły plebanię. Należy domniemywać, że w towarzystwie tragarzy. Bladym świtem wiadomość o zgonie dotarła do kurii. Tam też uznano, że na opłakiwanie przyjdzie czas, bo najpierw trzeba pędzić do parafii i komisyjnie zabezpieczyć majątek. – Tylko dokładnie mi wszystko policzyć! – poganiał wyrwany ze snu ordynariusz.

Gdy komisja wróciła, biskup nie mógł pojąć, co do niego mówią. Zachowywał się jak kieszonkowiec, który po wyjściu z tramwaju stwierdza brak portfela. Widzieliśmy na własne oczy i czytaliśmy zachowany w prywatnych zbiorach oryginalny stenogram z podsłuchu. Oto fragment:
– Obrazy też zniknęły?
– Wszystko, ekscelencjo. Nawet dywany.
– To przecież niemożliwe. A sejf?!
– Żadnych pieniędzy!

Rada w radę, postanowili schwycić „wdowę” za gardło perspektywą ogni piekielnych, które jej od ręki załatwią u Pana B., jeśli nie odda kolekcji. Argument zawiódł. Kobieta twierdziła, że majątek ks. Stanisława jest należnym ich dziecku spadkiem. Podczas kolejnej tury negocjacji kościelny emisariusz zaproponował wysoką rentę dla córki, płatną do czasu ukończenia studiów. Został wyśmiany.

Wnioskiem, jaki Kościół z tej afery wyciągnął, był twardo później wymagany obowiązek składania przez księży w kurii… testamentów.

[2012] FaktyiMity.pl Nr 51.52(668.669)/2012

Możliwość komentowania jest wyłączona.